StoryEditor
Rynek i trendy
15.03.2013 00:00

Gdzie się podziali przedstawiciele handlowi? Detaliści mogą czuć się oszukani

– Poruszanie tego tematu to wsadzanie kija w mrowisko – przestrzegał jeden z naszych rozmówców. Jednak niemówienie o problemie nie spowoduje jego zniknięcia. A faktem jest, że producenci zaniedbują coraz więcej sklepów tradycyjnych i skupiają się na placówkach handlu nowoczesnego. Ubywających przedstawicieli liniowych mieli zastąpić przedstawiciele dystrybutorów, ale praktyka pokazuje, że ci mają zupełnie inne zadania. Pozostawieni sobie detaliści, bez dostępu do wiedzy i nowości, nie mają możliwości, by skutecznie walczyć o klienta.

– Rynek tradycyjny jest niedoinwestowany, kiepski i biedny. Nie ma się co dziwić, że producenci przesuwają środki do kanału nowoczesnego – mówi pragnący zachować anonimowość jeden z naszych rozmówców. Aż 80 proc. placówek handlowych jest zaniedbywanych ze względu na znikome lub zerowe dotarcie ze strony przedstawicieli danej marki – wynika z analizy przygotowanej przez firmę Peter Wild & Partners. Obsługiwane są niemal wyłącznie sieci i najlepiej zlokalizowane, niezależne placówki handlowe. Marcin Małysz, dyrektor operacyjny sieci Sekret Urody, uważa, że w przypadku drogerii odsetek ten nie jest aż tak wysoki, niemniej wciąż jest duży. – Ostatnio właściciele dwóch placówek poskarżyli się, że odwiedza ich coraz mniej przedstawicieli handlowych. Wysłałem więc do producentów maile z zapytaniem, dlaczego? Niektóre firmy nie pofatygowały się nawet, by odpowiedzieć. Odezwał się za to jeden z międzynarodowych koncernów, który przysłał tabelę obrotów, jakie robi z wspomnianymi punktami, tłumacząc, że są one zbyt małe, by wysyłać tam przedstawicieli liniowych – opisuje Marcin Małysz.
Podzwoniliśmy po drogeriach położonych w różnych częściach Polski. W większych i średnich miastach raczej nie narzekano na brak zainteresowania ze strony przedstawicieli handlowych. – Docierają do nas praktycznie wszyscy. Problemów z asortymentem i zatowarowaniem nie ma, są tylko z klientami, których ubywa – usłyszeliśmy od pani Beaty Juchnowicz, właścicielki drogerii w Bielsku Podlaskim zamieszkiwanym przez niespełna 30 tys. mieszkańców. Jednak im mniejsze i dalej położone od głównych szlaków komunikacyjnych miejscowości, tym rzadziej odwiedzali je handlowcy.
– Kiedyś wszyscy przedstawiciele przyjeżdżali regularnie co dwa tygodnie, teraz zostało ich tylko kilku i wpadają coraz rzadziej. U nas w Giżycku jest Polska B, tu handel tradycyjny pada, więc i wyniki przedstawicieli są gorsze – komentował pan Janusz prowadzący prywatną drogerię.
Ważna postać przyjeżdża coraz rzadziej
Przedstawiciele liniowi docierają do coraz mniejszej liczby sklepów przez spowolnienie gospodarcze, które zmusiło producentów do szukania oszczędności i redukcji zatrudnienia. – Chciałbym, by do naszych placówek przedstawiciele docierali częściej. Niestety jest ich niewielu, a gdy już się pojawią, nie mają czasu, by poświęcać im wystarczająco dużo uwagi – komentuje Tomasz Skrzypiec, dyrektor handlowy sieci drogerii Vica.
Kontakty z detalistami zostały przeniesione na poszczególne hurtownie. Producenci obcinają etaty ich kosztem, a przedstawiciele hurtowni mają coraz więcej pracy. Nasi rozmówcy twierdzą, że praktycznie wszystkie firmy drastycznie ograniczyły liczbę przedstawicieli liniowych, co wynika m.in. z niskiej dochodowości. – W kanale tradycyjnym jednostkowe zamówienia nie są duże i generują niewielki zysk. Jego obsługa jest za to kosztowna. Czasem zysk ten nie wystarcza nawet na utrzymanie przedstawiciela. Są więc firmy, które np. we dwie zatrudniają jednego handlowca, by prezentował ich produkty – wyjaśnia Izabela Turowska, właścicielka hurtowni kosmetycznej T&T w Bydgoszczy.
Czy można się więc dziwić producentom? Jeden z naszych rozmówców daje bardzo wymowny przykład, mówiąc, że przedstawiciel X zrobi 500 zł w niezależnej drogerii, podczas gdy Y w te same pół godziny zarobi 15 tys. zł w Tesco.
Nie zawsze warto oszczędzać
Ubywających przedstawicieli liniowych mieli zastąpić handlowcy dystrybutorów – część pieniędzy zaoszczędzona przez producentów została bowiem skierowana do przedstawicieli hurtowni, którzy są wynagradzani za sprzedaż i utrzymanie asortymentu. Ale to tylko teoria. – W praktyce nie ma na to szans. Gdy przedstawiciel ma do odwiedzenia dziennie 12-15 punktów, na jeden przypada 20 minut. Czasu wystarcza tylko na zrobienie podstawowego zamówienia. To nie są przedstawiciele, ale raczej zbieracze zamówień – uważa nasz anonimowy rozmówca.
Andrzej Wilk, dyrektor handlowy w centrum dystrybucji kosmetyków Sonia, mówi wprost: – Taki przedstawiciel nie ma czasu na szkolenie personelu, prezentacje produktów 50 różnych firm czy opowiadanie o najbliższych działaniach marketingowych producenta. Magdalena Dąbrowska współwłaścicielka hurtowni kosmetycznej Temido doprecyzowuje: – Głównym zadaniem przedstawicieli dystrybutorów jest dbanie o ściąganie pieniędzy i zapewnienie, by spływały one do hurtowni. Mój przedstawiciel nie buduje półki, nie skupia się na merchandisingu, tylko uzupełnia podstawy asortyment.
Analitycy z Peter Wild & Partners twierdzą, że na przerzucaniu odpowiedzialności na dystrybutorów tracą producenci, bo hurtownie mające w ofercie większość dostępnych w obrocie produktów, nie są w stanie dodatkowo promować i pozycjonować wybranych pozycji. – Mój sprzedawca nie skupi się na sprzedaży numerycznej, taką może zrobić tylko przedstawiciel liniowy – nie ukrywa Andrzej Wilk.
Peter Wild & Partners wskazuje także na inne niebezpieczeństwo – przedstawiciele dystrybutora zaniedbują znaczną część oferowanych produktów na rzecz tych flagowych. – To normalne, że są rzeczy sprzedające się bardzo dobrze niezależnie od lokalizacji, a reszta asortymentu jest w ich cieniu i stanowi jedynie uzupełnienie oferty – mówi anonimowo jeden z przedstawicieli handlowych.
Andrzej Wilk potwierdza, że jego przedstawiciele skupiają się na najlepiej rotujących pozycjach.
– Mali producenci nie mają siły przebicia, bo nikt nie promuje ich wyrobów. A jest dużo polskich firm z dobrymi produktami – martwi się Magdalena Dąbrowska.
Całą sytuację zgrabnie podsumowuje nasz anonimowy rozmówca: – Producentom wydawało się, że 80 proc. pracy ich ludzi wykonają za dodatkowe pieniądze i premię przedstawiciele hurtowni. Okazało się, że nie. Dlatego teraz są bardzo duże spadki sprzedaży w kanale tradycyjnym. Może jednak oszczędności na przedstawicielach się nie opłacają? Według Marcina Małysza, przedstawiciel dystrybutora może zrobić nawet trzykrotnie wyższy obrót, jeśli ma wsparcie przedstawiciela liniowego. – My próbujemy mocno współpracować z producentem, bo jedziemy na tym samym wózku – opisuje obrazowo Andrzej Wilk.
Producenci strzelają sobie w stopę
Na redukcji etatów najbardziej ucierpieli niezależni detaliści. – Przedstawiciel handlowy to dla nas ważna postać. Podam prosty przykład. Niedawno zaczął mnie odwiedzać nowy człowiek jednej z firm. Naprawdę się stara, zawsze ma coś nowego i próbuje mi jakoś pomóc, przez co moja współpraca z producentem się zacieśniła. Z kolei przez innego, niezbyt kompetentnego przedstawiciela, który wyraźnie nie nadawał się do tej pracy, zerwałem współpracę z jednym z partnerów po 20 latach – opisuje pan Janusz. W podobnym tonie wypowiada się pani Joanna Ciszkiewicz prowadząca sklep kosmetyczny w Olsztynie: – Gdy byłam w sieci Eurodrogeria nie odwiedzali mnie żadni przedstawiciele. Być może mieli taki przykaz… Ale odkąd przystąpiłam do Kosmeterii, przyjeżdżają do mnie wszyscy. Pomagają ułożyć asortyment na półce, podpowiadają co zmienić, pomagają zorganizować akcję promocyjną, gdy coś stoi zbyt długo na półce. Dzięki ich wizytom pracuje mi się o wiele łatwiej, problemu nie stanowią już tak prozaiczne kwestie jak np. podmiana przeterminowanego towaru.
Andrzej Wilk przyznaje, że sklepy dzielą się na gorsze i lepsze i tak też są traktowane. To następstwo zasady Pareto, według której 20 proc. placówek odpowiada za 80 proc. obrotów. Producenci hołubią najlepsze sklepy, ignorując pozostałe.
– Detaliści mają prawo czuć się oszukani, bo przez wiele lat producenci budowali sobie rozpoznawalność i numerykę na plecach rynku tradycyjnego, by teraz porzucić ten kanał i skupić się na handlu nowoczesnym – komentuje nasz anonimowy rozmówca.
– Jak placówki mające gorsze wyniki mają wyjść z zapaści, skoro ogranicza się im dostęp do promocji „szytych na miarę”, które często organizował przedstawiciel producenta? – pyta Izabela Turowska. W większości miast sklepy tradycyjne znajdują się w sąsiedztwie sklepów sieciowych, które „bombardują” konsumenta różnymi, bardzo głębokimi promocjami. Przedstawiciele liniowi pomagali detalistom organizując w poszczególnych placówkach inne promocje, pozwalające drogeriom utrzymać konsumentów przy swoich drogeriach. W obecnej rzeczywistości, gdy ten kontakt z przedstawicielem jest ograniczony i gdy do sklepów nie docierają handlowcy, ich właściciele i pracownicy mają też ograniczony dostęp do promocji, informacji oraz wiedzy. Detaliści mogą szukać pomocy w sieciach, które m.in. po to powstały.
– Drogerie są przetowarowane, a kłopotem jest sprzedaż. Producenci zostawiając sklepy bez obsługi strzelają sobie w stopę, bo ich główną zmartwieniem powinno być, jak odsprzedać towar z półki. My jesteśmy nastawieni na pomoc rynkowi tradycyjnemu, chcemy udrażniać drogerie – mówi Marcin Małysz. Są to na pewno działania idące w dobrym kierunku. Także dla producentów, bo jak zauważa Magdalena Dąbrowska z Temido, praca wyłącznie z sieciami to niebezpieczeństwo: – Gdy Rossmann generuje 30 proc. obrotu firmy to dyktuje warunki i producent jest bez szans. Tradycyjny detal daje większe bezpieczeństwo i w interesie wszystkich jest, by o niego dbać.
Co jednak mają zrobić niezależne drogerie, które nie chcą przyłączać się do sieci?
Usprawnić współpracę na linii sklep-dostawca
Nasi rozmówcy mówią, że sytuacja nie jest dobra, ale nie jest też dramatyczna. – Zmniejszyła się częstotliwość odwiedzin przedstawicieli handlowych, bo kosmetyki rotują wolniej. Jeśli poprawi się koniunktura, producenci powinni powiększyć szeregi przedstawicieli liniowych – przekonuje Andrzej Wilk. Zdaniem Marcina Małysza kiedyś panował dobrobyt ponad stan, a działy handlowe były mocno przeinwestowane, aż wreszcie ktoś spojrzał na koszty.
Natomiast Izabela Turowska tłumaczy:
– Kilka lat temu było trzy razy więcej niezależnych drogerii niż jest teraz. Zmniejsza się liczba sklepów, więc i mniej ludzi musi je obsługiwać – mówi. I dodaje: – Powoli konsolidujemy handel tradycyjny, różnymi działaniami przyciągamy konsumentów do placówek tradycyjnych, staramy się pomagać sklepom w dostosowaniu standardów do potrzeb konsumentów. To idzie w dobrym kierunku.
Z pewnością sytuację detalistów polepszyłaby ściślejsza współpraca z przedstawicielami dystrybutorów.
– Nie jest to wesoła sytuacja, ale obawiam się, że w niedalekiej przyszłości hurtownie będą musiały przejąć całkowicie rolę przedstawicieli liniowych – mówi Magdalena Dąbrowska. Dlatego właściciele niezależnych drogerii i sklepików kosmetycznych powinni zrozumieć, że tylko odpowiednia współpraca na linii dostawca – sklep może zapewnić im byt.
Jest i druga strona medalu. – Nasz jeden przedstawiciel handlowy zrobił taki sam obrót w handlu tradycyjnym, jak dziesięciu z tzw. dywizji kosmetycznej pewnego dużego dystrybutora – mówi nam anonimowo właściciel pewnej firmy kosmetycznej. – Dystrybutorzy tylko wyciągają ręce po pieniądze, a co dają w zamian? Nic, żadnej gwarancji realizacji promocji, wprowadzenia nowości do sklepów. Ładnie opowiadają o potencjale sieci, a potem rozkładają ręce: „No nie udało się, my nie mamy na to wpływu”. Sieci franczyzowe to fikcja – denerwuje się nasz rozmówca. – A potem dziwią się, że producenci idą do Rossmanna, w którym wszystko chodzi jak w zegarku – dodaje.
 
Sebastian Szczepaniak


ZOBACZ KOMENTARZE (0)
StoryEditor
Rynek i trendy
23.04.2024 13:53
Produkty zapachowe do okolic intymnych: szkodliwy trend czy szansa biznesowa?
Dezodoranty i mgiełki intymne budzą słuszne kontrowersje.DALL-E 2024
Mgiełki zapachowe i inne perfumowane produkty do pielęgnacji okolic intymnych stają się coraz bardziej popularne na rynku. Jednak pomimo ich rosnącej obecności, istnieją poważne kontrowersje i wątpliwości dotyczące ich stosowania. Te produkty, choć kuszące swoim zapachem i obietnicą świeżości, niosą ze sobą ryzyko zdrowotne i psychologiczne, o których warto mówić otwarcie.

Zacznijmy od kulturowego aspektu problemu. Współczesne społeczeństwo narzuca wiele standardów dotyczących wyglądu, higieny i zapachu ciała. W szczególności kobiety są poddawane silnej presji, aby ich ciała były nie tylko czyste, ale i pozbawione naturalnych zapachów. Perfumowane produkty do pielęgnacji intymnej są sprzedawane jako rozwiązanie, które zapewnia uczucie świeżości i czystości. Tymczasem, promują one nienaturalne i tworzone sztucznie przez kulturę standardy, które wzmacniają poczucie dyskomfortu związanego z naturalnym zapachem czystego ciała ludzkiego.

Kobiety żyją w kulturze, która poddaje ciągłej patologizacji ich ciała oraz naturalne, niechorobowe zjawiska z nimi związane. Doskonałym przykładem jest cellulit, który dotyka prawie 90% populacji kobiet, a mimo to jest traktowany jak objaw chorobowy, a nawet dowód na zaniedbanie czy brak ruchu. Ta kulturowa narracja o „wadach” ciała nie kończy się na cellulicie. Oferowanie produktów, które sprawiają, że organy płciowe zaczynają pachnieć jak kwiaty czy owoce, a nie jak zdrowe organy płciowe, to nie tylko przejaw tej patologizacji, ale i działanie mogące mieć daleko idące konsekwencje zdrowotne i psychologiczne. Podkreśla to, jak głęboko zakorzenione są nienaturalne oczekiwania względem ciała kobiet, skłaniając je do ciągłego modyfikowania swojej naturalności w pogoni za nierealistycznymi standardami piękna.

Zdrowie kosztem zapachu

Co więcej, użycie tych produktów może prowadzić do poważniejszych konsekwencji zdrowotnych niż tylko poczucie zawstydzenia naturalnym zapachem. Okolice intymne są wyjątkowo wrażliwe i mają swoje naturalne mechanizmy obronne, które mogą być zakłócone przez stosowanie silnie perfumowanych produktów. Składniki chemiczne zawarte w mgiełkach i innych podobnych kosmetykach mogą prowadzić do podrażnień, suchości, a nawet infekcji poprzez zaburzenie równowagi pH i mikroflory bakteryjnej oraz drożdżakowej, która utrzymuje okolice wulwy w zdrowiu. Zaszkodzenie populacji choćby jednego z tych gatunków mikroorganizmów może sprawić, że okolice intymne staną się hotelem dla szkodliwych drobnoustrojów.

Niestety, maskowanie naturalnego zapachu może również utrudnić wczesne wykrycie i diagnozę infekcji, które często mają swoje charakterystyczne wonie. Symptomy te są naturalnymi wskaźnikami, które informują nas o ewentualnych problemach zdrowotnych, więc ich maskowanie może opóźnić podjęcie odpowiednich działań leczniczych. Sformułowania takie jak "skutecznie neutralizuje bakterie odpowiedzialne za powstawanie nieprzyjemnego zapachu" czy "przywraca poczucie komfortu którego pozbawia nieprzyjemna woń" są zwodnicze, ponieważ nieprzyjemny zapach w tym rejonie ciała powstaje z dwóch różnych powodów; chorobowych, w którym to wypadku rozwiązaniem jest wizyta u lekarza, albo z powodu higienicznego, i wtedy następnym krokiem powinien być prysznic. Ani jeden, ani drugi kazus nie powoduje, że zapachowa mgiełka staje się produktem niezbędnym, ani nawet potrzebnym.

Problem ten jest szczególnie ważny, gdy zauważymy, że rynek produktów do higieny intymnej jest coraz bogatszy w różnorodne kosmetyki, które obiecują nie tylko świeżość, ale także lepsze samopoczucie. Jednak zamiast korzystać z takich produktów, warto zwrócić uwagę na odpowiednią higienę i naturalne metody dbania o delikatne okolice ciała. Używanie łagodnych, nieperfumowanych mydeł czy specjalnych emulsji do higieny intymnej, które są dostosowane do pH tej strefy, może być zdrowszą i bezpieczniejszą alternatywą.

Czy warto wchodzić w ten biznes?

Dla wielu przedsiębiorców i firm kosmetycznych, produkty perfumowane do okolic intymnych mogą wydawać się atrakcyjną szansą biznesową. Na rynku, który coraz częściej docenia specjalizację i personalizację oferty, takie produkty wydają się obiecującym dodatkiem do asortymentu. Niewątpliwie, są one postrzegane jako sposób na zaspokojenie potrzeb klientów, którzy poszukują nowości oraz indywidualizacji swojej codziennej higieny. Jednak za potencjalnymi korzyściami kryją się poważne wyzwania etyczne i odpowiedzialność, które muszą być starannie rozważone przez producentów tych towarów.

Podejmując działania związane z badaniami i rozwojem (R&D) produktów zapachowych do pielęgnacji intymnej, firmy muszą być świadome, że wkraczają na teren pełen delikatnych tematów oraz pajęczej sieci powiązań psychologicznych i kulturowych. Wprowadzenie na rynek produktów, które wpływają na sposób, w jaki kobiety postrzegają własne ciało, może łatwo zaburzyć ich samopoczucie i zdrowie psychiczne, zwłaszcza młodych kobiet, które wciąż uczą się asertywności i akceptacji własnej naturalności. Należy pamiętać, że tego rodzaju innowacje mogą nie tylko oddziaływać na indywidualne przekonania i praktyki, ale również na szersze społeczne dyskursy dotyczące zdrowia i cielesności. Dlatego też, każda decyzja w obszarze R&D powinna być podejmowana z pełną świadomością potencjalnych konsekwencji, aby nie wyrządzić niechcący krzywdy zarówno na poziomie fizycznym, jak i psychicznym.

Czytaj także: Dawid Gzyl, Angry Beards: nic nie było i jakoś się żyło, ale my zapełniamy tą niszę.

ZOBACZ KOMENTARZE (0)
StoryEditor
Rynek i trendy
23.04.2024 12:33
GfK: Jeszcze więcej Polaków chce kupować marki własne sieci handlowych. Czy także chodzi o kosmetyki?
Marki własne dają sieciom drogeryjnym pełną swobodę w kreowaniu polityki asortymentowej, cenowej i promocyjnejfot. wiadomoscikosmetyczne.pl
Najnowsze dane GfK wskazują, że marki własne sieci handlowych będą umacniały się na rynku i jeszcze więcej takich produktów trafi do koszyków konsumentów. Chociaż kosmetyki nie są kategorią, która najmocniej odczuwa konkurencję ze strony produktów wypuszczanych na rynek przez sieci handlowe, to również wyraźnie widać, że inwestycje sieci drogerii w marki własne są coraz większe.

Wartość sektora marek własnych na polskim rynku wzrosła o 19 proc. rdr. i w 2023 r. przekroczyła 50 mld złotych – podaje GfK. Już 27 proc. konsumentów deklaruje, że w ciągu najbliższych 6 miesięcy chce kupować jeszcze więcej takich produktów. Decydują o tym niższe ceny marek własnych niż produktów sygnowanych logo producentów oraz ich dobra jakość.

Udział marek własnych w zakupach  

Z raportu „Behaviour Change” opracowanego przez Consumer Panel Services GfK wynika, że udział marek własnych na polskim rynku w 2023 r. wzrósł o 1,3 punktu procentowego rdr. i wyniósł 22,6 proc. Wartość  rynku marek własnych w Polsce przekroczyła już 50 mld złotych.

Z deklaracji konsumentów wynika, że chcą  kupować jeszcze więcej takich artykułów. – Już co 4 konsument planuje zwiększyć swoje wydatki na produkty z logo marek własnych. Jednocześnie zaledwie 5 proc. Polaków deklaruje takie zamiary wobec artykułów markowych. To jasny sygnał dla producentów, że w tej kategorii tkwi przestrzeń do dalszego, dynamicznego rozwoju i stałego zwiększania popytu – mówi Szymon Mordasiewicz, dyrektor zarządzający w Consumer Panel Services GfK.

Zarazem, mimo sporego zainteresowania markami własnymi, Polacy nadal są poniżej średniej europejskiej. 32 proc. Europejczyków planuje kupować więcej takich produktów – Francuzi (49 proc.), Austriacy (37 proc.), Hiszpanie (42 proc.).

Dlaczego Polacy kupują marki własne?

O wyborze marek własnych, czyli produktów, które wypuszczają na rynek same sieci handlowe decyduje przede wszystkim ich niższa cena.  Potwierdzają to także dane CPS GfK z raportu „Behaviour Change”, zgodnie z którym blisko połowa nabywców (46 proc.) decyzję o wyborze między produktami markowymi a markami własnymi podejmuje w oparciu o finanse. Warto jednak podkreślić, że jest to najniższy wynik spośród wszystkich krajów Europy Środkowo-Wschodniej. Dla porównania – na podstawie własnego budżetu tę decyzję zakupową podejmuje aż 63 proc. Węgrów, 58 proc. Chorwatów czy 57 proc. Bułgarów.

– Obecnie aż 36 proc. polskich gospodarstw domowych przyznaje, że mierzy się z ograniczonym budżetem – zaznacza Szymon Mordasiewicz. – W sytuacji, kiedy konsumenci mają do wyboru dwa produkty z których oba spełniają potrzebę, są satysfakcjonujące pod względem jakości i w tej samej cenie, to aż 57 proc. z nich włoży do koszyka produkt markowy. Jedynie 18 proc. wybierze markę własną. Jeśli producenci chcą skutecznie konkurować o koszyki nabywców, to muszą zachować konkurencyjne ceny. Mają one gigantyczne znaczenie dla konsumentów – dodaje Mordasiewicz.

Powyższe dane pochodzą z 6. edycji cyklicznego raportu „Behaviour Change”, który zawiera informację o nastrojach konsumentów z 21 rynków europejskich. Badanie objęło 15 tys. respondentów i pokazuje, jaki wpływ na decyzje zakupowe nabywców mają kwestie społeczne. Autorem raportu jest Consumer Panel Services GfK, który obejmuje ponad 100 000 gospodarstw domowych na całym kontynencie.

Marki własne na rynku kosmetycznym

W rynku kosmetycznym marki własne nie mają aż tak dużego udziału jak w spożywczym lub w kategorii produktów higienicznych albo do sprzątania. Wyraźnie widać jednak, że zyskują na znaczeniu.

Czytaj więcej: NielsenIQ: Marki własne coraz mocniejsze w kategoriach kosmetycznych i chemicznych

Czytaj więcej: Rafayel Asatryan, Serpol-Cosmetics: marki własne mogą zdobyć nawet 90 proc. udziału w kategorii [FBK 2023]

Znane sieci drogeryjne wchodzą ze swoimi produktami w kolejne kategorie. Hebe zarejestrowało ostatnio znak Hebe Kids przygotowując się do wprowadzenia pod swoją marką artykułów dla dzieci, a oferuje już 400 produktów pod swoimi markami w różnych kategoriach.

Czytaj więcej: Hebe rejestruje znak towarowy kolejnej marki własnej. Tym razem to Hebe Kids

W markach własnych silne bardzo silne są drogerie Rossmann i dm. Ciekawe produkty wprowadza Super-Pharm. Również Drogerie Natura rozszerzają tę ofertę. Charakterystyczne dla kosmetycznego rynku jest to, że marki sieci drogeryjnych mają bardzo silną pozycję wizerunkową w oczach konsumentów, ich jakość jest wysoko oceniana, są polecane w mediach społecznościowych. Marki własne dla sieci drogeryjnych produkują firmy kosmetyczne o świetnej renomie, których brandy mają mocną pozycję, jak np. Inglot, Euphora Paese, Hean i wiele innych. Zarazem sieci drogeryjne nie lubią, kiedy ich marki nazywa się markami własnymi, jakby nadal pokutowało przeświadczenie, że produkty tego typu to coś gorszego w stosunku do marek producenckich. Producenci także nie chcą, aby podawać do publicznej wiadomości, że produkują marki własne dla danej sieci handlowej, choć taka informacja znajduje się na opakowaniu produktu. 

Czytaj więcej: 

Kto produkuje kosmetyki do makijażu dla Hebe?

Kto produkuje kosmetyki Cien, marki własnej Lidl?

Jak produkować marki własne dla DM-drogerie markt i wprowadzić kosmetyki do sieci?

Super-Pharm inwestuje w marki własne. Będzie ich coraz więcej

 

ZOBACZ KOMENTARZE (0)
25. kwiecień 2024 12:51