StoryEditor
Producenci
04.03.2024 08:00

Katarzyna Krzeszowska, Jomu Skin: Buduję wartościową markę na mocnych fundamentach

Katarzyna Krzeszowska, prezes i właścicielka marek Jomu i Jomu Skin / mediacreative.pl
Katarzyna Krzeszowska – kobieta, mama, żona, z wykształcenia artysta grafik, właścicielka modowej marki Jomu i od niedawna kosmetycznej marki Jomu Skin. Jest przepiękna (Miss Polski 2012), ciepła i relacyjna, a przy tym ma przebadany kosmetyczny rynek, jasną wizję swojej marki, opracowaną strategię marketingową i wizerunkową, wiedzę popartą doświadczeniem w negocjacjach i dostawach do sieci handlowych. Mówią o niej, że to ona jest marką Jomu. I mają rację.

Pani Katarzyno, Pani dotychczasowa droga biznesowa związana jest z modą. Myślę, że ważne jest we wprowadzeniu do naszej rozmowy opowiedzenie o niej. Od kiedy zajmuje się Pani projektowaniem?

Od przedszkola (śmiech). Już wtedy panie opiekujące się nami dostrzegły we mnie talent. Siadałam przy stoliczku, dostawałam plastelinę i lepiłam z niej cuda. W domowych anegdotach zachowało się, że wtedy wróżono mi, że będę chirurgiem albo artystką (śmiech). W Krynicy-Zdroju, skąd pochodzę, nie było artystycznej szkoły, więc nauczyciele w mojej szkole sami próbowali mi pomóc w rozwijaniu zdolności, np. udostępniali mi ściany, na których mogłam się artystycznie wyżyć. Moje obrazy tam zostały, można je nadal obejrzeć.

Szyłam i przerabiałam własne buty, torebki, ubrania, które moje koleżanki chciały kupować. Buty mam do dziś, jeszcze tej zimy w nich chodziłam i każdy pytał skąd je mam. To były ciekawe modele. Czasem zastanawiam się, jak wpadałam na te pomysły, bo nie było tak wielu jak teraz możliwości podpatrywania, inspiracji. Nie było Instagrama, Facebooka, Pinteresta – mediów tego typu, które dziś stały się oknem na świat. Szukałam ciekawych kreacji w gazetach, zbierałam wycinki, układałam z nich albumy. Tworzyłam przez całe dzieciństwo i okres nastoletni. Zdałam maturę rozszerzoną z Historii Sztuki i wybrałam artystyczne studia – grafikę użytkową w Akademii Krakowskiej, gdzie pod okiem wybitnych profesorów studiowałam swoje umiejętności w zakresie rzeźby, rysunku, malarstwa, projektowania graficznego, kaligrafii, fotografii, sztuk wizualnych, sitodruku, wykrojów, ikonografii czy form przestrzennych – to z pewnością bardzo poszerzyło moje artystyczne spojrzenie na otaczający mnie świat. 

Czy nadal Pani sama szyje ubrania, buty lub torebki, jak kiedyś?

Niestety doba ma tylko 24 godziny (śmiech). Gdybym miała choć chwilę wolną z największą przyjemnością wróciłabym do tego, bo jest to jedna z rzeczy, które mogłabym robić przez całe życie i nigdy bym się tym nie zmęczyła. Uwielbiam to! Z tego uwielbienia zdarza mi się przyjąć „szalone zlecenia" (śmiech). Ostatnio szyłam przez całą noc spodnie dla Michała Szpaka, które potrzebne były dosłownie z dnia na dzień. Nasłuchując, czy moja dwuletnie córeczka śpi spokojnie rozłożyłam się z krojeniem i szyciem w łazience (śmiech). W każdym razie udało się i na drugi dzień o 8 rano Michał w tych spodniach był już na sesji.

Uwielbiam też projektować wnętrza i robię to na własne potrzeby oraz w naszym rodzinnym biznesie. Jestem artystyczną duszą, nie da się temu zaprzeczyć, ale na studiach nie uczyli nas jak te predyspozycje zamienić w biznes. W tym obszarze wsparciem był dla mnie mój mąż, który z tej mojej wielkiej miłości do tworzenia, z tysiąca pomysłów, pomógł mi w pewnym sensie wydobyć esencję i ukierunkować działania tak, aby była to nie tylko pasja, ale też zwyczajnie biznes. To jest dla mnie ważne. Myślę, że dla wielu kobiet jest ważne. Zawodowa pozycja daje stabilizację i poczucie sprawczości, niezależności.  

Dziś w każdym razie jestem pewna, że oprócz talentu i warsztatu trzeba mieć w sobie  kreatywność, trochę szaleństwa oraz zgodę na to, że sztuka to także biznes i umieć przełożyć swoją pasję na zarabianie pieniędzy.

Żyjemy w szybkim, konkurencyjnym świecie. Trudno utrzymać się z rękodzieła czy z mody, która nie jest komercyjna. Trzeba szukać rozwiązań, które zepną się finansowo a wkład pracy i kosztów będzie adekwatny do przychodów. Dlatego korzystam ze szwalni, a sama skupiam się raczej na modelowaniu wizerunkowym biznesu i pokazywaniu marki osobistej, którą budowałam w różnych obszarach mojego życia, a dziś odważnie zaczynam wydobywać na światło dzienne to kim jestem jako kobieta, mama, artystka, modelka, bizneswoman, jak godzę te różne role, jak widzę świat.

Staram się też poprzez swoje działania wspierać kobiety, pokazywać im, że każda z nas ma w sobie pasję, siłę, każda ma jakieś indywidualne zdolności i powinnyśmy zacząć wierzyć w siebie, bo wiele kobiet ma z tym problem. A większość naszych ograniczeń jest jednak przede wszystkim w naszej głowie i ma źródło w niskiej samoocenie.

Jaką marką modową jest Jomu? Kto jest jej odbiorcą, dla kogo Pani tworzy?

Muszę najpierw zaznaczyć, że modową markę Jomu stworzyła moja przyjaciółka, u której ja wówczas – 10 lat temu – pracowałam jako modelka. Jest to więc taka historia „od modelki do właścicielki". Dziś z moją przyjaciółką mamy wspaniały kontakt, rozwijamy się obie, inspirujemy siebie nawzajem. Moja praca i rozwój Jomu jest kontynuacją jej pracy. To ona wszystkiego mnie nauczyła i wskazała drogę.

A odpowiadając na pytanie – marka Jomu jest poszukiwaniem czegoś więcej niż styl basic. Jest dla kobiet, które poszukują czegoś eleganckiego, czasem ekstrawaganckiego, choć szyjemy także wygodne dresy. Jednak raczej po nasze modele sięgają kobiety, które chcą wyróżnić się strojem. Nie jesteśmy fast fashion. Przygotowujemy krótkie, limitowane serie, wysprzedajemy je i wchodzimy w nowe. Mamy także linię podstawowych modeli, które sprzedajemy w stałej kolekcji i są one bazą do stworzenia własnej kreacji w połączeniu z indywidualnie dobranymi elementami garderoby. Inspirujemy się tym co pokazują światowi projektanci mody. To jest dziś bardzo łatwe, dzięki czemu te trendy można szybko przenieść na ulice.

Na pewno nie trafiamy do wszystkich, mamy swoją niszę i stałe klientki, które kupują właśnie nasze kolekcje, które upominają się o nowości i chcą je dostawać jeszcze przed oficjalną premierą. To jest bardzo budujące.   

Czy wprowadzenie własnej marki kosmetyków to próba dywersyfikacji biznesu czy raczej jego naturalny rozwój i powiększanie o nowe kategorie?

Branża beauty wyraźnie zazębia się branżą fashion, więc był to naturalny kierunek rozwoju biznesu. Jestem aktywna w mediach społecznościowych, również prezentuję nasze kolekcje modowe jako modelka. Często padały i padają pytania od klientek o moją dietę, wagę, ale też o zabiegi pielęgnacyjne. Jak dbasz o cerę? Jak to robisz, że masz tak gładką skórę? To był jeden impuls do działania w biznesie beauty.

Drugi wiąże się z wyborami Miss Polski – w 2012 roku zdobyłam ten tytuł. To było moje okno na świat – byłam już praktycznie w każdym zakątku na świecie, spotkałam masę fantastycznych dziewczyn, które w większości mają bardzo dużo wspólnego z branżą beauty. Poznałam kreatorów, designerów. Przeglądałam kosmetyczki koleżanek z odległych zakątków świata, z Filipin, Ekwadoru, Tajlandii i zachwycałam się. Miałam dostęp do marek i produktów, które w Polsce nie były dostępne. Zwoziłam ze świata wszystko co mogłam, żeby testować. Wkręciłam się totalnie (śmiech). I dojrzałam do tego, żeby z wprowadzić własną markę – Jomu Skin.

Rynek kosmetyczny jest bardzo wdzięczny, bo Polki uwielbiają kosmetyki, chętnie sięgają po nowości. Jednak jest też trudny z powodu jego przesycenia markami i produktami oraz dużej presji na cenę. Jaką strategię obrała więc Pani dla swojej marki?  

Przede wszystkim skupiliśmy się na tym, by były to kosmetyki nie wpływające degradująco na środowisko. Wszystkie opakowania naszych produktów nadają się do recyklingu. Stosujemy zasadę opakowań  monomateriałowych, nie mieszamy papieru z plastikiem. Sama nie znoszę zastanawiać się, jak mam rozdzielić opakowania, aby je posegregować do odpowiednich pojemników i od razu wiedziałam, że nie chcę, aby klienci mieli taki problem z moimi kosmetykami. Kremy zamknięte są w opakowania airless gwarantujące zachowanie ich czystości mikrobiologicznej podczas stosowania.

Jomu Skin to kosmetyki naturalne w nowoczesnym wydaniu. Formuły tworzyliśmy korzystając z topowych aktywnych składników certyfikowanych przez Ecocert i Cosmos. Sięgnęliśmy po najskuteczniejsze światowe rozwiązania oraz trendy, które wpisują się obecnie w polską rzeczywistość.

Czytaj także: Dobowy rytuał do pielęgnacji twarzy marki Jomu trafił do dwóch e-drogerii. Rozmowy z kolejnymi sieciami handlowymi trwają

Kobiety deklarują, że wolą kiedy kosmetyki, nawet naturalne, pozostawiają delikatny zapach. Ja również, więc nasze kosmetyki subtelnie pachną.

Cena naszych produktów jest po prostu realna. Nie jest zawyżona. Jest adekwatna do tego, co dany produkt zawiera.

Gdzie powstają kosmetyki i kto tworzy receptury?

Jomu Skin powstają w Małopolsce, w nowoczesnej manufakturze, ale z 11-letnią historią. Pracują nad nimi bardzo bliscy mi technolodzy, mikrobiolodzy i chemicy. Ja jestem obecna w całym procesie z pełną świadomością tego, skąd pochodzą składniki, z jakich źródeł są pozyskiwane, jak są certyfikowane. Wiem, jakie te kosmetyki mają być. I osoby, które ze mną pracują również w tę filozofię wierzą. Podczas testów sporo produktów odrzuciliśmy zanim ostatecznie uznaliśmy, że pod każdym względem są one zgodne z naszymi wymaganiami co do konsystencji, zapachu, komfortu stosowania.

Produkty musiały oczywiście przejść wymagane prawem testy bezpieczeństwa. Oprócz tego wszystkie kosmetyki testują nasze stałe modowe klientki oraz bliskie mi osoby, przyjaciółki – te testy trwają znacznie dłużej, praktycznie cały czas i wiem, że otrzymam szczere opinie i wskazówki na temat tego, co ewentualnie mogłabym poprawić. Nie otrzymaliśmy jednak dotąd żadnych takich sygnałów. Opinie użytkowniczek, z którymi mam kontakt są bardzo pozytywne.

image

Katarzyna Krzeszowska, prezes i właścicielka marek Jomu i Jomu Skin

mediacreative.pl

Również na rynku odbiór jest bardzo dobry. Weszliśmy do dwóch internetowych drogerii z grupy Primavera Parfum i mamy już feedback, że pierwsza partia produktów szybko się sprzedała, choć to przecież totalna nowość. Sprzedajemy kosmetyki przez własną stronę internetową i co ciekawe – już mamy stałe klientki, które wracają po kolejne produkty, zamawiają dla siebie, polecają koleżankom, kupują przyjaciółkom w prezencie. Furorę robi bawełniany olejek do demakijażu i masażu twarzy z czego bardzo się cieszę, bo też jestem „olejkowa” (śmiech). Myślimy więc o kolejnych olejkach, ale już bez środków myjących.

Czy sama zajmuje się Pani projektowaniem graficznym, designem opakowań?  

Tak, logo zostało odświeżone, i projekt opakowań, kolor, krój czcionki i wszystkie elementy, które znajdują się na opakowaniach, to mój projekt.

Gratuluję. Fajne logo.

Dziękuję (śmiech). Zależało mi, aby produkty szatą graficzną wyróżniały się na półce. Obie wiemy, ile kosmetyków jest w drogeriach i jak te półki wyglądają. Produkt musi przyciągać wzrok. Chciałam też, aby były w swojej filozofii powiązane z marką modowa Jomu, miały w sobie coś intrygującego, innego niż inne kosmetyki dostępne na rynku. I na przykład bawełniany balsam do ciała w sprayu jest takim produktem. Wystarczy chwila, żeby nałożyć go na całe ciało, bardzo szybko się wchłania. Jest kosmetykiem świetnie pielęgnującym skórę, a zarazem – dzięki swojej formie podania – fajnym gadżetem.

Do branży fashion, do tkanin, nawiązują też nazwy linii produktów. Pierwsza to linia bawełniana. Kolejna?

Nie chciałabym ujawniać na tym etapie wszystkiego. Dziś mogę powiedzieć, że obecnie jest dostępnych 7 produktów pielęgnacyjnych do twarzy i do ciała. Do końca roku Jomu Skin będzie miało 20 SKU w portfolio. Za chwilę pojawią się produkty nie tylko dla kobiet.  Będziemy wchodzić także w inne kategorie produktów niż kosmetyka biała.      

Myśli Pani o szybkiej ekspansji swojej marki czy raczej jest Pani zwolenniczką „jedzenia małą łyżeczką”?

To jest trudne pytanie, bo jesteśmy z mężem, który mnie wspiera, z dwóch światów (śmiech). On z szybkiego biznesowego, ja z tworzenia społeczności. Zależy mi na opinii szerokiego grona osób, które mają duże doświadczenie w branży beauty i zbieram takie osoby wokół siebie. Współpracuję ze świetną agencją reklamową i kreatywną. Sama bardzo aktywnie działam wizerunkowo dla marki. Zarazem mam pełną świadomość, że to jest biznes, który musi się spinać. Odpowiem więc tak: tworzenie contentu wokół marki będzie hybrydowe, w zależności od potrzeb szybsze albo wolniejsze. Na pewno będzie zaskakiwało i miało dużo ciekawych odsłon. Mogę obiecać, że nie będzie nudno ani, że nie będzie to powielenie popularnych na rynku schematów.

image

Katarzyna Krzeszowska, prezes i właścicielka marek Jomu i Jomu Skin

mediacreative.pl

Tworzymy świat Jomu, który nie ogranicza się do kilku kremów. Nie chcemy, żeby to było pasywne, żeby to była kolejna „marka, która ma najlepsze kosmetyki”. Chcemy pokazywać styl życia, jakość funkcjonowania na wielu poziomach, nie tylko na czysto produktowym. Zadajemy pytania: jaką jesteś osobą, jaką jesteś kobietą, czy czujesz się pewna siebie nawet wtedy, gdy masz na sobie dres i nie nałożyłaś makijażu?

Kontakt z ludźmi jest dla mnie bardzo ważny. Sama spełniam się w wielu rolach. Jestem mamą, żoną, projektantką, modelką, właścicielką swojego biznesu i kocham ludzi z pasjami. Wiele kobiet działa na różnych polach i muszą godzić te role. Ale wiele kobiet też w siebie nie wierzy, poszukują siebie, potrzebują inspiracji, wsparcia, a nawet podpowiedzi, jak pielęgnować skórę, żeby była świeża, zdrowa, czy impulsu, żeby zmienić fryzurę albo styl ubierania się. A czasem potrzebują po prostu dobrego słowa, kobiecego wsparcia, żeby nabrały pewności siebie. I ja im to daję i chcę dawać nadal. Czuję to i lubię być w takiej roli. To mi daje wielką satysfakcję i napędza do działań. 

To jest bardzo ważne i brzmi bardzo dobrze, bo dziś bez budowania relacji trudno jest utrzymać przy sobie ludzi wiernych marce. Jednak chciałabym wrócić jeszcze do tego drugiego świata – szybkiego, biznesowego. Wiem, że jesteście Państwo po spotkaniach z detalistami, sieciami handlowymi, e-sklepami. I co dalej?

Współpracujemy już ze świetnie znaną na rynku firmą Primavera Parfum i jej e-sklepami tagomago.pl oraz perfumeria.pl. Jesteśmy po rozmowach z kolejnymi partnerami, z sieciami drogeryjnymi i perfumeryjnymi, z dystrybutorami, ale będziemy wybierać ich z rozwagą. Jomu Skin jest nową marką, więc zdajemy sobie sprawę, że każdy nas obserwuje, czy to będzie miało rację bytu, czy nie. Mogę zapewnić, że będzie miało i jeśli ktoś wierzy w nas na 100 procent, to my też wchodzimy w taką współpracę na 100 procent.

Jesteśmy relacyjni, chcemy rozmawiać, szukamy porozumienia i słuchamy potrzeb. Jesteśmy gotowi do szkolenia właścicieli i personelu sklepów. Wiemy, że o każdego partnera handlowego trzeba zadbać oraz, że jesteśmy na początku drogi i na tym etapie więcej dajemy niż otrzymujemy. Jednak jesteśmy marką, która będzie sukcesywnie rosła, nie będzie ograniczała się tylko do kategorii kosmetycznych. Partnerzy, którzy będą z nami pracować jako pierwsi skorzystają na tym najwięcej.  

Mamy plan rozwoju marki. Mamy plan działań marketingowych i wizerunkowych. Wiemy jak ta marka będzie prezentowana na rynku polskim i rynkach eksportowych. Lada moment otwieramy showroom na Mokotowskiej w Warszawie, gdzie będę prezentowała kolekcje fashon, ale także prowadziła konsultacje ze stylizacji, z pielęgnacji i makijażu.

Podsumowując – nie zależy nam na tym, żeby szybko wejść w jakąś współpracę handlową i zbankrutować biorąc na siebie nierealne zobowiązania postawione z pozycji siły. Jesteśmy bardzo dobrze przygotowani do rozmów, znamy środowisko handlowe i zasady negocjacji. Mamy doświadczenie jeśli chodzi o duże dostawy do dużych sieci handlowych, wprawdzie nie w kategorii kosmetycznej, ale dokładnie wiemy na czym to polega. Rozumiemy proces logistyki i sprzedaży. Nigdy nie zdarzyły nam się opóźnienia w dostawach. Jeśli nie jesteśmy w stanie z czegoś się wywiązać to możemy szczerze na początku drogi o tym powiedzieć.

Wybieramy partnerów, którzy hołdują zasadzie win-win. Którzy, chcą nas wysłuchać, by móc zrozumieć filozofię naszego działania i marki, i na tej podstawie w odpowiedni sposób przekazywać informacje o Jomu konsumentom, eksponować ją, promować. Tacy partnerzy otrzymują ogromne wsparcie marketingowe oraz osobiste ode mnie i od całego zespołu.

Budujemy dobrą, wartościową markę na mocnych fundamentach.

Jest Pani twarzą swoich marek. To Panią można zobaczyć w stylizacjach modowych i promującą kosmetyki. To coraz popularniejszy dziś trend – właścicielki, twórczynie marek stają za nimi bezpośrednio, same występują w reklamach, odważnie wychodzą w mediach społecznościowych do spotkań z użytkowniczkami. Jak czuje się Pani w takiej roli? Czy to jest duża presja? Jednak ciągle jest się poddawaną ocenie...

Jestem właścicielką marki Jomu, twórczynią marki Jomu Skin – receptur, designu, uczestniczę w każdym procesie – od pomysłu, projektowania przez produkcję, dystrybucję po marketing i wizerunek. Biorę pełną odpowiedzialność za markę. Oczywiście pokazywanie siebie w reklamach, w komunikacji w mediach społecznościowych i w różnych rolach – jest odkrywaniem siebie, ale nie widzę w tym nic złego. I czuję się w tej roli naturalnie. A ocenie jesteśmy poddawani przez całe życie. To jest jego nieodłączna część. Nikt z osób oceniających, nie przeżyje za nas samych naszego życia. Myśle, że najważniejsze jest bycie w tym wszystkim uczciwym i po prostu szczęśliwym. Taką siłą można się dzielić z innymi.

ZOBACZ KOMENTARZE (0)
StoryEditor
Wywiady
19.08.2025 19:39
Agnieszka Niedziałek, Hairy Tale Cosmetics: Chcę kreować takie produkty, które działają – i o których można ciekawie opowiadać
Agnieszka Niedziałek - twórczyni marki Hairy Tale Cosmetics, edukuje o włosach poprzez social media oraz książki. Od niedawna także trycholog kliniczna GUMED
Agnieszka Niedziałek - twórczyni marki Hairy Tale Cosmetics, edukuje o włosach poprzez social media oraz książki. Od niedawna także trycholog kliniczna GUMED / HTC mat.pras.
Agnieszka Niedziałek - twórczyni marki Hairy Tale Cosmetics, edukuje o włosach poprzez social media oraz książki. Od niedawna także trycholog kliniczna GUMED
/ HTC mat.pras.
Agnieszka Niedziałek - twórczyni marki Hairy Tale Cosmetics, edukuje o włosach poprzez social media oraz książki. Od niedawna także trycholog kliniczna GUMED
/ HTC mat.pras.
Agnieszka Niedziałek - twórczyni marki Hairy Tale Cosmetics, edukuje o włosach poprzez social media oraz książki. Od niedawna także trycholog kliniczna GUMED
/ HTC mat.pras.
Agnieszka Niedziałek - twórczyni marki Hairy Tale Cosmetics, edukuje o włosach poprzez social media oraz książki. Od niedawna także trycholog kliniczna GUMED
Agnieszka Niedziałek - twórczyni marki Hairy Tale Cosmetics, edukuje o włosach poprzez social media oraz książki. Od niedawna także trycholog kliniczna GUMED
Agnieszka Niedziałek - twórczyni marki Hairy Tale Cosmetics, edukuje o włosach poprzez social media oraz książki. Od niedawna także trycholog kliniczna GUMED
Agnieszka Niedziałek - twórczyni marki Hairy Tale Cosmetics, edukuje o włosach poprzez social media oraz książki. Od niedawna także trycholog kliniczna GUMED
Gallery

Agnieszka Niedziałek swoją obecność we włosowym świecie zaczęła z przytupem: od spalenia sobie włosów nieudanym zabiegiem. Zamiast rozpaczać, zaczęła metodycznie przywracać im kondycję, testując na sobie różne metody. Robiła to na tyle skutecznie, że przez lata prowadziła najpopularniejszy w Polsce kanał włosingowy na YouTube, popularyzując takie metody pielęgnacji włosów, jak olejowanie, henna czy wcierki. Co stało za stworzeniem własnej marki Hairy Tale Cosmetics, i jakie są jej plany na przyszłość?

"Po co Ci takie długie włosy? To z pewnością doczepy, na pewno nie są prawdziwe!". Założę się, że to są najczęściej zadawane Ci w social mediach pytania. A może któreś pominęłam?

Jak długo je zapuszczałam – to jest numer jeden. Od razu też odpowiem: około 10 lat, a całą moją drogę można prześledzić w moich social mediach! Czy są doczepiane – to dwa, a trzy: ile czasu spędzam na myciu włosów, bo pewnie muszę myć je godzinami i zużywać na to całą butelkę szamponu. Od razu rozwieję tu też wątpliwości, bo w łazience spędzam nierzadko mniej czasu, niż mój partner, a zużycie produktów? Odżywek i masek faktycznie, ale szamponu niewiele więcej, wszak tak jak uczę od lat: myjemy przede wszystkim skórę głowy.

image
HTC mat.pras.

Chciałabym zapytać o Twoją „włosingową drogę”, czyli od czego się zaczęło i jak dotarłaś w miejsce, gdzie obecnie jesteś, czyli autorytetu włosingowego i osoby, która wykreowała własną markę produktów do włosów, do tego prowadzi specjalistyczny sklep z kosmetykami i akcesoriami do włosów. Uporządkujmy zatem. Z tego co pamiętam, zaczęłaś od testowania różnych składników i kosmetyków na własnych włosach, potem powstał bardzo popularny kanał na YT – wwwlosy.pl. Oglądało Cię tam wiele osób, które zainteresowałaś pielęgnacją włosów. Kolejnymi krokami było założenie sklepu w internecie i rozwój własnej marki kosmetycznej Hairy Tale Cosmetics?

Tak, mniej więcej tak to było, przy czym każdy kolejny etap wynikał w jakiś sposób z poprzedniego i zawsze był podyktowany potrzebami moich odbiorców i odbiorczyń. Głównie były to kobiety, ale staram się też oczywiście kierować swoje treści również do mężczyzn. Nigdy wcześniej nie zajmowałam się tematami beauty, dbaniem o siebie – takie tematy urodowe nie były w sferze moich zainteresowań. Natomiast były tam zawsze biologia, chemia i wszelkie sprawy bliskie nauce, przeróżne ciekawostki. I w tym kierunku chciałam iść, jeśli chodzi o mój dalszy rozwój. 

Życie potoczyło się tak, że trafiłam na inne studia: anglistyczne i amerykanistyczne na Uniwersytecie Warszawskim, które z kolei umożliwiły mi zgłębianie treści naukowych, dając mi akademickie narzędzia: umiejętność researchu, wyszukiwania informacji, no i oczywiście znajomość języka angielskiego. 

Później moją pierwszą pracą było właśnie nauczanie języka – co się fantastycznie przełożyło na ogólną umiejętność przekazywania wiedzy. Mogłam więc połączyć swoje zainteresowanie nauką z tym, że akurat wtedy spaliłam swoje długie włosy rozjaśniaczem i szukałam rozwiązań.

Niestety, chyba wiele osób ma za sobą różne nieudane eksperymenty na włosach…

U mnie to było doszczętne spalenie włosów i zniszczenie ich struktury. Do tego stopnia, że wręcz odpadały w trakcie mycia – klasyczny obraz gumiastych, ciągnących się, rozjaśnionych włosów. Dla mnie to nie było tragedią, przyjęłam to spokojnie. Podeszłam do tego tak: „Dobra, skoro już włosy są tak zniszczone, to spróbujmy teraz tych różnych sposobów, jakimi dziewczyny się dzielą i pokazują efekty. Mówię: sprawdzam!”.

Potraktowałaś to jako naukowy challenge? Testowanie, sprawdzanie na sobie różnych sposobów, środków, zabiegów pielęgnacyjnych? 

Dokładnie tak. Wtedy świat włosingowy raczkował, w sieci istniały przede wszystkim blogi dziewczyn, które dbały o swoje włosy i dokumentowały swoje postępy, pokazywały kosmetyki czy przepisy DIY. To nie były porady dla innych osób, ale raczej „włosowa droga”, którą poszczególne blogerki opisywały, a później osoby z podobnymi włosami mogły dane metody naśladować. Były tam przepisy na różne „domowe mikstury”, na fali było akurat olejowanie włosów – zabiegi czy kosmetyki, które są dla nas teraz totalnie oczywiste, ale w tamtych czasach były nowościami.

Tak więc sprawdzałam te wszystkie sposoby i faktycznie – niektóre działały. Wtedy zawsze chciałam się dowiedzieć, dlaczego tak jest. I tu wyszło moje zacięcie naukowe: drążyłam temat, trafiłam na przeróżne publikacje na temat różnych składników. Zaczęłam rozumieć, jak działają kosmetyki, że składają się z surowców, te z kolei zawierają składniki aktywne o konkretnym działaniu. 

Zaczęłam zgłębiać temat chemii kosmetyków, testować, a jednocześnie budowałam własną pielęgnację, w tyle głowy mając pierwsze wizje własnych produktów. Moja pielęgnacja, którą później określiłam jako “włosing”, to było połączenie zarówno tych sposobów, które mi się sprawdziły i wynikały z doświadczenia, jak i z metod, na które natrafiłam faktycznie w źródłach naukowych, które mają w nich swoje podłoże i uzasadnienie. Włosing: moja metodologia, którą do teraz się posługuję, to jest właśnie miks tych dwóch rzeczy. 

Przez lata setki tysięcy osób zadawały mi pytania, dzieliły się swoją włosową historią, pisały komentarze lub też miały inną interakcję ze mną, na przykład gdy badałam im skórę głowy jako trycholog. Te wszystkie doświadczenia złożyły się na moją metodologię. Zawarłam ją nie tylko w publikacjach internetowych, ale również w moich dwóch książkach, które łącznie sprzedały się w ponad stu tysiącach egzemplarzy. Co ciekawe, branża włosowa tak się obecnie rozwija, że mogłabym co roku pisać kolejną, i wciąż byłyby tam nowe ciekawostki! 

Tak się zaczęła moja przygoda – w czasie, gdy była tu w Polsce pustynia, jeśli chodzi o kosmetyki do włosów. I żeby zgromadzić sobie taki podstawowy arsenał włosomaniaczki, trzeba było odwiedzić przynajmniej pięć sklepów, żeby znaleźć olej, dobry szampon, wybrać się do sklepu zielarskiego, indyjskiego, orientalnego, apteki…

O to też chciałam zapytać. Wtedy w ofercie nawet dobrze wyposażonej, sieciowej drogerii nie było takich produktów, jak oleje do włosów, henna lub inne zioła. Również tak popularne teraz wcierki, oczywistość w ofercie każdej szanującej się marki włosowej, kojarzę jako coś, co Ty spopularyzowałaś w swoich social mediach… 

Tak, z wcierkami to też ciekawa historia. Gdy przebywałam za granicą, oczywiście lubiłam spojrzeć, co jest dostępne na tamtejszym rynku – no i tam trafiłam na pewną ziołową wcierkę, która bardzo dobrze mi się sprawdziła. Moja systematyczność przełożyła się na bardzo zauważalne efekty, a przez to – na zmotywowanie innych osób do stosowania tego typu produktów regularnie. Ludzie zobaczyli, że to naprawdę działa, że to nie jest jakiś wymysł, a sam produkt (wcierka Banfi) zyskała status kultowej.

Trzeba było wyszukiwać kosmetyki z przeróżnych źródeł, część zamawiać w internecie, część – odnajdywać po różnych zakamarkach. I wtedy, w 2016 roku, powstał mój sklep napieknewlosy.pl, który gromadził wszystkie produkty, które trzeba było wyłapywać z poszczególnych miejsc – w końcu powstało jedno miejsce z produktami dla włosomaniaczek.

Pamiętam, jak wiele widzek dopytywało w komentarzach pod Twoimi filmami na YT, gdzie te wcierki, oleje czy hennę dostać. Dodatkowo temu całemu zwiększonemu zainteresowaniu włosami i ich pielęgnacją sprzyjał okres pandemii – czas, który nauczył wiele z nas samodzielne przeprowadzać różne zabiegi pielęgnacyjne i urodowe w domu. To wtedy też wystartowałaś z kosmetykami swojej własnej marki, prawda? 

Już mniej więcej od 2014-2015 roku wiedziałam, jakich produktów na rynku brakuje. Niestety, jako studentka z pięcioma tysiącami złotych na koncie raczej nie miałam możliwości zrealizowania kosztownego i ryzykownego projektu wypuszczenia własnych kosmetyków. Na bardzo wczesnym etapie odzywałam się do wielu marek z takim twistem, że „słuchajcie, takich produktów brakuje, fajnie by było je wypuścić”.

Były jakieś reakcje, zapytania z ich strony?

Powiem szczerze, nie dostałam odpowiedzi od żadnej z tych firm. Ale to były czasy, kiedy na rynku nie istniały jeszcze nawet współprace influencerskie, jakie znamy dziś. Nie było kompletnie takiej świadomości na rynku. Ale może dobrze wyszło! I tak, dopiero kilka lat później, udało mi się zebrać fundusze poprzez mój sklep napieknewlosy.pl – w którym sprzedawałam początkowo czyjeś produkty – na wypuszczenie swoich własnych kosmetyków, czyli Hairy Tale Cosmetics. Sklep był moją drogą do zgromadzenia funduszy na ten cel.  

Oczywiście, gdybym wcześniej dysponowała jakimiś zapleczem biznesowym, finansowym, to z pewnością te produkty już szybciej ujrzałyby światło dzienne, bo pierwsze z nich miałam gotowe już lata wcześniej.

image
HTC mat.pras.

Gotowe w jakim sensie? Konkretnych pomysłów na produkty, koncepcje całych linii, ich receptury?

Były to zarówno składniki aktywne, jakich chciałam użyć, jak i cała koncepcja wizualna, która bardzo odróżnia nasze produkty od innych. Mamy mocny akcent graficzny – zwierzęta. To też łączy moją ciekawość świata i pasję – nie tylko do produkowania kosmetyków i ich sprzedawania. Mam też ogromną ciekawość tego, jak działają przeróżne mechanizmy, w tym właśnie te, które dotyczą naszych włosów. Inspiracje można czerpać ze świata zwierząt, roślin, ich unikalnych cech czy zawartości składników aktywnych. 

To wszystko chciałam od początku przekazać w grafice i designie, w połączeniu technologii z nauką. Więc na przykład była taka linia Murky z ośmiornicą…

Czy dobrze pamiętam, że była to jedna z dwóch pierwszych linii, które wprowadzałaś jako marka Hairy Tale? 

Tak, pierwsza była Murky – z ośmiornicą na etykiecie. Linia ta została stworzona, ponieważ mój partner Mateusz przez lata wojował z łojotokowym zapaleniem skóry głowy, więc opanowanie tego problemu stało się to moją misją numer jeden. Udało się, jeszcze zanim jeszcze powstała marka, ale to dopiero Hairy Tale Cosmetics sprawiły, że mój “domowy ŁZS-owiec” nie musiał się już zastanawiać nad każdym myciem, tylko brał szampon Murky z półki i po prostu mył głowę: bez stresu!

Czyli “ośmiornica” była testowana na Mateuszu?

Dokładnie. W zasadzie wszystkie moje produkty przechodzą „test Mateusza”, no bo jeśli jego wrażliwa skóra nie zareaguje negatywnie, to dla mnie jest to bardzo mocny wyznacznik, że ten kosmetyk jest dobry nawet dla najbardziej wrażliwych głów. Oczywiście przeprowadzamy też wszelkie wymagane testy bezpieczeństwa, a także dodatkowe na testerach. Koncepcja skupienia się na skórze głowy – to też nie było wtedy popularne ani oczywiste, może poza markami typowo trychologicznymi.

Rzeczywiście, dopiero od niedawna zwraca się baczniejszą uwagę na pielęgnację skóry głowy i na znaczenie takiej pielęgnacji. Przez lata fokus był raczej na to, aby włosy były czyste, puszyste – i niewiele ponadto.

Tak, nawiązując do tej historii: pierwszym moim viralem był film o tym, jak myć głowę. Miał kilkaset tysięcy wyświetleń, ogrom na tamte czasy. To mi pokazało, że faktycznie takie informacje są istotne: że można myć głowę dobrze lub źle, i że sposób mycia jest szalenie ważny.

Linia Murky była skupiona na problematycznej skórze głowy, przetłuszczającej się, ale i skłonnej do podrażnień. Jej receptura była bardzo innowacyjna, bo wtedy dopiero pierwsze kosmetyki tego typu wchodziły na rynek, były znane głównie w niszy pasjonatów pielęgnacji.

Drugą linią była Squeaky Clean – szampon chelatujący, stworzony z myślą o myciu włosów w twardej wodzie. To jest ten szampon z uroczym szopem praczem na etykiecie. Był jeszcze Fluffy, czyli co-wash – produkt, którego też nie było wtedy na rynku, połączenie szamponu z odżywką dla bardzo suchej i wrażliwej skóry głowy. Mogę zdradzić, że być może ta linia powróci, w trochę innej odsłonie, pod koniec roku.

Chciałam zapytać Cię też o to, czy te pierwsze linie są nadal w sprzedaży? 

Szampon Murky wciąż jest w naszym top 3 bestsellerów od 2020 roku. Do tej linii doszły również peeling i wcierka. Cieszą się bardzo dużą popularnością i mają grono stałych odbiorców, którzy tylko tymi produktami myją głowę i od lat pozostają wiernymi fanami. Linia Squeaky Clean też została poszerzona o peeling – i tutaj spoiler – niebawem dojdzie też wcierka witaminowa, z mocnym naciskiem na działanie antyoksydacyjne do tej linii.

Startowałaś z własną marką w czasie pandemii, gdy generalnie ciężko było ze składnikami, logistyką, łańcuchami dostaw itp. To był chyba czas najtrudniejszy z możliwych na kosmetyczny debiut? 

To było błogosławieństwo i przekleństwo jednocześnie, bo premierę Hairy Tale Cosmetics mieliśmy dokładnie 2 lutego 2020 roku – gdzie już pod koniec lutego wchodziły najmocniejsze obostrzenia. Powiem tak: ludzie dosłownie rzucili się na zakupy online i mieliśmy zamówień więcej, niż byliśmy w stanie obsłużyć. Do tego stopnia, że cały czas padała nam strona, serwery. Pierwsze produkty powstawały w ilościach 500-800 sztuk, co w skali kosmetycznej jest po prostu… niczym. I to wszystko znikało w ciągu jednego dnia. Później trzeba było to jeszcze spakować i wysłać.

A my ledwo zaczynaliśmy prowadzenie biznesu bez żadnego doświadczenia. Uczyliśmy się budowania zespołu, organizacji pracy, kwestii logistycznych. Po raz pierwszy zamawialiśmy własne produkty, tworzyliśmy je. Nie ukrywam, że popełniliśmy wtedy ogrom błędów, i stanowczo za szybko musieliśmy nauczyć się czegoś, co w standardowej firmie bez “atrakcji” w stylu ogólnokrajowego lockdownu zajmuje i tak ładnych parę lat.

Niestety, bardzo problematyczna była też – o czym wspomniałaś – niedostępność surowców i ogromne opóźnienia, zawirowania na rynku surowcowym i opakowaniowym. Było to też kwestią kluczową w przypadku Fluffy‘ego, gdzie niestety pewien surowiec zniknął z rynku, no i już nigdy tego produktu nie udało nam się odtworzyć identycznie.

Tu chodziło o jakiś wycofany składnik?

Tak, był to świetny naturalny emulgator, który od początku był słabo dostępny, a później niestety całkowicie zniknął z rynku. Cały czas musieliśmy modyfikować receptury, dostosowywać się, co wynikało przede wszystkim z “pandemicznych” ograniczeń i problemów w łańcuchach dostaw na całym świecie. To było szczególnie trudne w przypadku małej firmy, która dosłownie dopiero co wystartowała. Nasza pozycja negocjacyjna w zasadzie nie istniała, a możliwości rozwiązań były ograniczone: robiliśmy co w naszej mocy, żeby i tak możliwie sprostać oczekiwaniom rynku. Jestem dumna, że przetrwaliśmy! 

image
HTC mat.pras.

Jak często wprowadzacie na rynek nowe linie, nowe produkty?

Zdecydowanie rzadziej, niż więksi gracze, ale jeśli coś wypuszczamy, to jest to maksymalnie dopracowany produkt. Ciekawym akcentem, który spotkał się z bardzo dużym uznaniem naszych klientów, to piąte urodziny marki i premiera szamponu Kraken – czarnej wersji Murky’ego z dziegciem, olejkiem z drzewa herbacianego, kwasem salicylowym – ideał przy ŁZS. To takie zatoczenie kręgu, powrót do korzeni, no i kolejna „ośmiornica” – słowem, piękny moment w historii marki.

Cały czas trzymamy się tych samych wartości i nie chcemy wypuszczać jak najwięcej nowości tylko po to, żeby się pojawiały. Niestety, rynek trochę tego wymaga, więc szukamy zgodnego z naszymi ideałami kompromisu.

Rzeczywiście, widać, że są firmy kosmetyczne, które zasypują półki drogerii co chwilę kolejnymi liniami kosmetyków.

Nie ukrywam, że nasza filozofia to próba wyczucia balansu pomiędzy tym, czego potrzebuje rynek. Musimy jakoś funkcjonować jako firma, zatem w pewnym sensie musimy do tego rynku się dostosować, ale z drugiej strony – zależy nam, żeby zawsze nasze najważniejsze, core’owe wartości były z nami – żeby stała za nami przede wszystkim jakość, skuteczność produktów, bo nie obiecujemy czegoś, czego te produkty nie zrobią.

Bardzo lubię na przykład odradzać ludziom nasze produkty, jeśli widzę, że jest to osoba, u której dany produkt się nie sprawdzi, która potrzebuje czegoś innego. Wiem, że to buduje zaufanie i jest po prostu uczciwe.

To dość wyjątkowe podejście w czasach nachalnego marketingu, wciskania klientom towaru prawie na siłę. 

Oczywiście, jesteśmy bardzo otwarci na wyjście na szerszy rynek, na pojawianie się w sieciach. W niektórych już zresztą jesteśmy i fantastycznie nam ta współpraca wychodzi. Co ciekawe, dla tych sieci nasze wartości też są cenne, i też niekoniecznie zawsze jest to nastawienie na samą sprzedaż. Widać, że klienci wracają nasze produkty i są dla nich bezpiecznym wyborem. 

Czy planujesz jakąś nową linię, z kolejnym baśniowym stworem na etykiecie?

Oczywiście, mam plany na nowości. Jest to związane z tym, że wiele surowców sobie cenię i “aż szkoda” ich nie wykorzystać. Niektóre dopiero odkrywam, a inne – wracają do mnie na nowo, na przykład dziegieć. Czasem zdarza się tak, że wykorzystam jakiś konkretny surowiec – chociażby kwas glikolowy – w swoim peelingu. Później zdobywa on większą popularność, rośnie świadomość na temat jego działania na skórę głowy i wybór produktów z tym surowcem również się poszerza. Wciąż widzę też pole do uzupełnienia oferty rynkowej kosmetykami w naszym stylu, innymi niż wszystkie.  

Jak wygląda obecnie dystrybucja kosmetyków Hairy Tale Cosmetics? Gdzie można je znaleźć poza Twoim sklepem internetowym?

Największa sieć, w jakiej jesteśmy dostępni, to Hebe – mamy z nimi prze-fantastyczną współpracę. I mam nadzieję, że jeszcze więcej produktów będzie się właśnie w Hebe pojawiać. Jesteśmy też obecni w Super-Pharm, gdzie to selektywne podejście, „zaopiekowanie” się naszymi produktami w warstwie merytorycznej to fantastyczna sprawa. Weszliśmy też jako dystrybutor, ale nie z HTC (Hairy Tale Cosmetics - red.), do jeszcze innej dużej sieci. Rozmawiamy też z kolejnymi partnerami biznesowymi, jesteśmy otwarci na poszerzanie obecności na półkach. 

Czyli nie macie problemu z dystrybucją, zaistnieniem na półkach drogerii?

Wciąż jesteśmy młodą marką, ale w czasie tego wielkiego boomu na pielęgnację włosów praktycznie biły się o nas wszystkie sieci. Mieliśmy zapytania z lewa i prawa, z tym, że nie mieliśmy fizycznie takich możliwości, żeby do tych sieci wejść – bo na przykład nie bylibyśmy w stanie utrzymać ciągłości produkcji. Nie mieliśmy też w ogóle doświadczenia, jeśli chodzi o skalowanie z kilkuset sztuk do – w takich największych sieciach – wręcz kilkudziesięciu tysięcy sztuk produktów. Nie mówiąc o funduszach, jakich by to wymagało. 

Tak więc można by uznać, że z jednej strony już być może jakoś tę szansę zmarnowaliśmy, ale z drugiej strony – na ten moment wiem, że nagłe wyskalowanie się byłoby wtedy po prostu nierozsądne. Mogłoby to okazać się zawodem dla nas jako dla marki i dla klienta – sieci dużych drogerii, a na końcu: samego klienta końcowego, który jest dla nas najważniejszy.

Taka masowa, szeroka obecność w absolutnie każdej sieci handlowej, na półkach dyskontów, kłóciłaby się też chyba z wizerunkiem Hairy Tale – takim niszowym, bardziej selektywnym? 

Mam wrażenie, że sieci na przestrzeni lat zmieniają na coraz bardziej selektywne. Nawet te największe, które nie kojarzyły się przez lata z produktem premium, o wybitnym składzie, tylko tanim i dostępnym, idą również w półkę selektywną. 

Dlatego myślę, że obecność Hairy Tale Cosmetics w każdej większej sieci to układ win-win-win: dla sieci, dla nas, a także dla klienta, szczególnie tego bardziej wymagającego i świadomego.

Zgoda, ostatnio największe koncerny starają się do swojego portfolio pozyskiwać mniejsze, niezależne, wyróżniające się w social mediach marki kosmetyczne. Tak działają giganci, od Unilevera po L’Oréal. Myślicie o dystrybucji zagranicznej czy macie jeszcze co robić na rynku polskim?

Nawiązując do tego co powiedziałaś, to i my mieliśmy różne propozycje wejścia w portfolio gigantów kosmetycznych. Na ten moment wciąż działamy jako oddzielna i samodzielna marka, a nie jako część jakiegoś koncernu czy większej marki.

Jeśli chodzi o zagranicę, to opowiadałam o włosach jako ekspertka na targach w Hongkongu, miałam ogromną przyjemność być zaproszona tam przez Cosmoprof jako pierwszy KOL (Key Opinion Leader) z Europy. Ciekawostka: rok wcześniej, również na targach Cosmoprof w Hongkongu, premierę miała linia HAIRMOJI od Hairy Tale Cosmetics, kierowana do młodszych odbiorców, w przystępnej cenie ale wciąż o świetnych składach. Było to fantastyczne, unikatowe doświadczenie i możliwość zebrania opinii od klientów hurtowych i detalicznych z Azji. Zbieraliśmy opinie również w Bolonii – bo jak wiadomo to wydarzenie branżowe, na którym trzeba być. 

image
HTC mat.pras.

Odbiór mojej marki był taki, że jest ona po prostu stworzona pod rynek zagraniczny, że jest to esencja takiej niszowej marki, stworzonej z sercem i z takim swoim unikalnym charakterem. Podoba się też nazwa – Hairy Tale Cosmetics.

Nic dziwnego – nazwa jest zabawna, oryginalna, dowcipna, no i taka „international”…

Tak, nasłuchaliśmy się bardzo dużo komplementów i słów, zachęcających do wychodzenia za granicę. Mam wrażenie, że wszystko bardzo przyspieszyło. Dla osoby, która tak jak ja naprawdę dopiero zaczyna w biznesie jako takim i dopiero tworzy, buduje swoją markę, to być może teraz jest właśnie ten moment, kiedy będziemy zaczynać działania w eksporcie.

Do tej pory wygrzebywaliśmy się z popandemicznych spraw, chcieliśmy też trochę się ustabilizować tutaj, na polskim rynku.  Musieliśmy też uregulować nasze kwestie związane z magazynowaniem, bo mamy za sobą liczne przeprowadzki. Dopiero teraz się to ustabilizowało. Działamy!

Jak wygląda produkcja kosmetyków Hairy Tale? 

Obecnie współpracujemy z kilkoma średniej i dużej wielkości zakładami produkcyjnymi. Mamy różne produkty ulokowane w różnych zakładach. Jak na razie nie mamy swoich własnych linii produkcyjnych ani swojego zakładu. 

Wiem też, że na pewno jest dla nas za wcześnie na tego typu rozbudowy, bo obserwuję rynek i widzę, że firmy, które na przykład są na nim od 20 lat, dopiero po tych 10-15-20 latach przechodzą z produkcji kontraktowej na własny zakład produkcyjny.

O ile w ogóle zdecydują się na produkcję własną, prawda?

Marka kosmetyczna nie musi równać się byciem producentem. I też nie ukrywam, że najlepiej się odnajduję w tej części wizjonerskiej, dotyczącej tworzenia, kreowania nowych produktów. Uwielbiam wyszukiwanie surowców, niszy i potrzeb, które faktycznie warto jest wziąć pod uwagę. W efekcie tworzę produkt, który przyda się i będzie rozwiązywał jakiś realny problem, o którym ja będę z przyjemnością opowiadać. Uwielbiam mówić o wszystkich produktach i surowcach, więc to musi być taki właśnie produkt. Bo jak jest nudny i nieciekawy – odpada.

Przez cały czas swojej aktywności w social mediach (a warto przypomnieć, że pierwsze Twoje publikacje o włosach mają już ponad 10 lat), konsekwentnie kreujesz kontent poświęcony pielęgnacji włosów. Gdy stworzyłaś sklep i markę, to się nie zmieniło, byłaś i jesteś twarzą i ambasadorką własnych produktów. Czy nadal tak często spotykasz się z ludźmi, online i na różnych targach, wydarzeniach branżowych?

Tak, po prostu bardzo lubię się spotykać z ludźmi. Nie wyobrażam sobie wymyślania kosmetyków inaczej, w oddzieleniu od klienta końcowego. Nie wszyscy, z którymi rozmawiam na takich spotkaniach, na przykład robiąc badanie trychologiczne, kojarzą mnie “z internetu”. Czasem zadziała poczta pantoflowa – ktoś kto kupił mój szampon i był z niego zadowolony, polecił go znajomemu. I to produkt i marka Hairy Tale Cosmetics jest już bardziej rozpoznawalna, niż ja. To bardzo cieszy!

Produkty zaczynają żyć własnym, niezależnym życiem?

Absolutnie nie mam nic przeciwko temu, wręcz przeciwnie. Można też powiedzieć, że jest taki cykl życia twórcy internetowego. Widzę, że nowi twórcy i twórczynie się pojawiają – i sama wiem, jak fajne było, gdy zaczynałam, że jakaś firma chciała na przykład ze mną nawiązać współpracę. Więc na takiej samej zasadzie ja też chcę nawiązywać współprace z nowymi twórcami, których cenię. I niekoniecznie twarzą marki muszę być cały czas ja – absolutnie nie mam tego przeświadczenia.

Zastanawiałaś się już nad współpracą z jakąś konkretną influencerką, osobą znaną z mediów?

Jeśli chodzi o ściślejszą współpracę z osobami, które cenię – i być może wyjdą z tego kolejne fajne, kreatywne i skuteczne produkty do pielęgnacji skóry głowy i włosów – to oczywiście tego typu projekty są “w grze”.

Natomiast jeśli chodzi o współpracę z twórcami internetowymi, to stale takie działania podejmujemy – i jest to dla mnie sama radość, jak widzę świetne treści, rolki kreatywne, fantastyczne, stworzone nie przeze mnie, a przez – można powiedzieć – nowe pokolenie twórców.

Agnieszko, zauważyłam na Twoim profilu na IG, że podpisujesz się też jako trycholog kliniczna. Jak to się stało, i jakie korzyści wynikają z tego dla Twojej marki kosmetycznej? 

Od zawsze chciałam zgłębiać taką wiedzę – na pograniczu wiedzy medycznej, chemii kosmetyków, technologii kosmetycznej, dermatologii. A jeśli dodatkowo mogło być to poświadczone dyplomem z uczelni medycznej? Wszystko nagle złożyło się pięknie w całość, kiedy powstały studia: trychologia kliniczna. Powstały one jako pierwsze tego typu w Polsce, na Gdańskim Uniwersytecie Medycznym. 

To studia, które z góry zakładały bardzo ścisłe połączenie z medycyną, wykładowcami byli w większości lekarze lub wykładowcy kierunków medycznych. Profesor Magdalena Górska-Ponikowska, dyrektor studiów, z którą odbyły się fascynujące wykłady z biochemii, specjalizuje się chociażby w chemii medycznej. Były to więc studia z bardzo specjalistyczną wiedzą, jeśli chodzi o trychologię. Fantastyczna sprawa! 

W kolejnym roku po zakończeniu tych studiów miałam przyjemność wykładać na tym właśnie kierunku, bo okazało się, że moja wiedza świetnie dopełnia się z tym, co przekazywane jest właśnie na tych studiach. Cieszę się, że jestem w stanie dołożyć tam swoją cegiełkę – i poprowadzić zajęcia, które wniosą coś nowego dla przyszłych trychologów. Trychologia w Polsce na przestrzeni ostatnich lat ogromnie się rozwinęła i uważam, że samo zjawisko zwiększenia popularności tematu pielęgnacji włosów mocno się do tego przyczyniło.

Mając takie naukowe kompetencje, będzie Ci chyba jeszcze łatwiej kreować kolejne produkty?

Tak, to z pewnością pomaga. Muszę też podkreślić, że ogromnie doceniam pracę technologów kosmetycznych. Zawsze tam, gdzie w danym zakładzie produkcyjnym tworzę nowe produkty, to zawsze z paniami technolożkami cudownie się dogaduję. Okazuje się, że nasza wiedza fantastycznie się uzupełnia. One zwracają uwagę na pewne aspekty tworzenia receptur, ja na inne – wzajemnie się inspirujemy. To jest ogromna, fantastyczna praca, choć czasem bardzo nużąca, męcząca, kiedy trzeba testować powiedzmy 50 próbek, zobaczyć jak się zachowają, czy są stabilne. Mam wielki szacunek dla tych osób, ich wiedzy i skrupulatności. 

Oczywiście też dalej chcę się rozwijać, mam nadal pęd do wiedzy i rozwoju, żeby nie osiadać na laurach. To jest klucz do tego, żeby ciągle być w stanie stworzyć coś nowego i stale się rozwijać, bo nauka też nie stoi w miejscu. Trzeba poświęcić naprawdę dużo czasu, żeby być wciąż na bieżąco.

Jak wobec tego kształtują się Twoje plany na przyszłość? Jesteś tak energiczną i energetyczną kobietą, że na trychologii chyba nie zamierzasz poprzestać?

Moim ogromnym marzeniem jest rozwijanie swojej wiedzy – czy to w zakresie technologii kosmetycznej, chemii, kosmetyków, prawa kosmetycznego. Szczytem marzeń byłoby pójście na kierunek lekarski, bo to jest moje niespełnione marzenie – ale to dopiero planuję ewentualnie po czterdziestce… [śmiech]

Ale może będą to jakieś kierunki pokrewne, na przykład dietetyka. A może kosmetologia? Bo ona w ostatnim czasie poczyniła ogromny skok w kierunku strony naukowej. Więc nie wykluczam absolutnie niczego ze spektrum, powiązanego z kosmetykami, dermatologią, trychologią.

A może czas na suplementy diety, w ramach rozwoju marki? 

Nie jest to wykluczone. Dietetyka i suplementacja są w zakresie moich zainteresowań. Jeśli chodzi o wypuszczanie własnych suplementów, to tutaj byłabym bardzo selektywna. Ale jeśli coś takiego kiedykolwiek powstanie, to będzie bardzo dobrze przemyślane. I na pewno nie będzie to „utarty” suplement typu biotyna i skrzyp. 

Agnieszko, będziesz gościć z marką Hairy Tale Cosmetics 16 października na naszym Forum Branży Kosmetycznej w Warszawie. Co ciekawego, nowego będą mogli zobaczyć goście Forum na Twoim stoisku?

Przede wszystkim będę chciała zaprezentować całą gamę swojej marki, bo wiem, że pomimo tego, że jest ona mocno obecna w internecie i w świadomości internetowej – czy to na grupach na Facebooku, czy to na TikToku, Instagramie – to jednak w świadomości na przykład hurtowników czy kupców, przedstawicieli działów zakupu, wciąż może być to marka nieznana. A można z nami fantastycznie, kreatywnie i sprzedażowo działać. 

Jesteśmy otwarci na przeróżne ciekawe akcje, choćby na spotkania z klientami w drogeriach – jeśli są to drogerie stacjonarne, czy na przykład współautorstwo newslettera edukacyjnego – jeśli jest to sklep internetowy. Mamy cały wachlarz możliwości, nie tylko, mówiąc brutalnie, „kup pan szampon”, ale też żeby razem dawać realną wartość klientowi. 

Zawsze chcę i lubię szerzyć wiedzę – i to absolutnie nie musi być powiązane bezpośrednio z czystą sprzedażą. Mnie to po prostu najbardziej spełnia, że możemy zaoferować nie tylko produkt, ale też całe zaplecze merytoryczne, w tym szkolenia dla naszych klientów hurtowych. 

Może nasz produkt nie jest najtańszy, może nie jest najłatwiejszym produktem do sprzedania. Dlatego dobrze jest klientowi opowiedzieć, o co z tymi naszymi kosmetykami chodzi, i jak dzięki nim włosy klienta mogą wejść naprawdę na nowy poziom. Wtedy czuję, że moja misja jest spełniania przez moją markę tak, jak i przez moje książki, moje social media – bo to wszystko z siebie po prostu, krok za krokiem, wynikało. I dalej wynika.

Agnieszko, bardzo dziękuję Ci za tę długą i jakże interesującą rozmowę. I do zobaczenia na Forum Branży Kosmetycznej!

Rozmawiała: Marzena Szulc

ARTYKUŁ SPONSOROWANY
ZOBACZ KOMENTARZE (0)
StoryEditor
Producenci
19.08.2025 11:42
Henkel Polska i Fundacja „Polki Mogą Wszystko” uruchamiają 17. edycję programu stypendialnego
Henkel ogłosił nabór do kolejnej edycji swojego programu CSR.HJBC

Tegoroczna edycja jest kolejnym etapem współpracy Henkel Polska i Fundacji „Polki Mogą Wszystko”. Organizatorzy podkreślają, że stypendia pomagają młodym ludziom nie tylko w zdobywaniu wiedzy, ale także w budowaniu poczucia własnej wartości i wiary w możliwość realizacji swoich planów. Wnioski o stypendia można składać poprzez stronę internetową Fundacji do 15 września br.

Według danych Głównego Urzędu Statystycznego, w 2024 roku w pieczy zastępczej w Polsce przebywało 77,3 tys. dzieci i młodzieży – to liczba porównywalna z populacją średniej wielkości miasta. Raport GUS wskazuje również, że na koniec 2024 r. zaledwie 1,2 tys. dorosłych wychowanków pieczy instytucjonalnej kontynuowało edukację. Pokazuje to, jak niewielka część młodych ludzi z tej grupy ma realną możliwość dalszego kształcenia, a bariery finansowe i społeczne stają się dla nich poważną przeszkodą w rozwoju.

Henkel Polska we współpracy z Fundacją „Polki Mogą Wszystko” rozpoczęły 17. edycję programu stypendialnego „Wiem, że warto się uczyć”. Projekt działa nieprzerwanie od 2005 roku, wspierając dzieci i młodzież z domów dziecka oraz rodzin zastępczych w zdobywaniu wykształcenia i przygotowaniu do dorosłego życia. Do tej pory ze wsparcia skorzystało 464 stypendystów, a łączna wartość środków przeznaczonych na ten cel przekroczyła 770 tys. zł. Nabór wniosków w tegorocznej edycji potrwa do 15 września.

Program stypendialny ma na celu wyrównanie tych nierówności i zwiększenie szans edukacyjnych. Wsparcie skierowane jest do uczniów kończących szkołę podstawową, którzy wyróżniają się osiągnięciami w nauce lub innych dziedzinach. Każdy stypendysta otrzyma rocznie 2400 zł, które mogą zostać przeznaczone na zakup podręczników, materiałów edukacyjnych, a także na kursy i dodatkowe zajęcia rozwijające talenty i zainteresowania.

ZOBACZ KOMENTARZE (0)
20. sierpień 2025 00:58