Sieć Dayli zamierza uruchomić projekt franczyzowy. – Już niebawem będziemy szukać partnerów do wspólnego prowadzenia biznesu. Zainteresowani będziemy lokalami na terenie całego kraju o powierzchni od 120 mkw. – powiedział „Wiadomościom Kosmetycznym” Kamil Kliniewski, prezes zarządu Dayli, a zarazem firmy Hygienika. Sieć cały czas się rozwija. – Do końca tego roku planujemy otworzyć 16 nowych sklepów, a pod koniec 2016 roku chcemy mieć 250 placówek – zapowiada Kamil Kliniewski (w lipcu br. „Puls Biznesu”
podawał, że już pod koniec 2015 r. ma być ich 300). Niedawno sieć otworzyła kolejną, czwartą, drogerię w Warszawie, przy ul. Powstańców Śląskich 106B.
Dayli planuje także uruchomić platformę e-commerce. – Mamy nadzieję, że to pozwoli nam pozyskać nowych klientów oraz jeszcze bardziej zachęci do zakupów tych obecnych – mówi prezes Kliniewski. Sprzedaż online będzie prowadzona za pośrednictwem portalu należącego do sieci, link do sklepu znajdzie się na stronie dayli.com.pl.
– Asortyment sklepu internetowego będzie porównywalny z tym, który można kupić w sklepach stacjonarnych. Jednak klienci, kupujący przez internet, na pewno będą mogli liczyć na specjalne promocje i rabaty – zapowiada prezes Dayli. W pierwszej fazie działalności sklepu produkty będą wysyłane do klientów pocztą lub będą do odbioru w 13 wybranych placówkach Dayli. Docelowo odbiór towarów będzie możliwy we wszystkich drogeriach.
Sieć Dayli to ponad 170 placówek. Drogerie współpracują z około 60 dostawcami, którzy bacznie przyglądają się działaniom sieci i modelowi, który proponuje – połączenia oferty drogeryjnej ze spożywczą (kosmetyki stanowią 80 proc. oferty). Rozwój sieci finansuje firma Hygienika SA. – 90 proc. Dayli Polska to polski kapitał, a 10 proc. zachodni partnerzy wyłącznie finansowi, ale nadal są rozważani partnerzy branżowi, którzy są również zainteresowani jeszcze szybszą ekspansją naszej sieci. Nie wykluczamy, że jeszcze w tym roku pojawi się nowy partner pomagający w rozwoju Dayli – zapowiada Kamil Kliniewski. Jak niejednokrotnie podkreślał w mediach, jest przekonany, że najbliższe lata upłyną pod znakiem konsolidacji. – Nie ma przed tym ucieczki – przetrwają tylko najwięksi i najsilniejsi – mówił „Pulsowi Biznesu”. Drogerie Dayli starały się o zakup Polbity. – Nie uzyskaliśmy tego, na czym nam zależało, dlatego też zrezygnowaliśmy – mówi prezes Kliniewski. – Cały czas jednak obserwujemy rynek, przyglądamy się działaniom konkurencji i wyciągamy wnioski – dodaje. Nie wyklucza zakupu kolejnych drogerii, ani też tego, że to Dayli zostanie przejęta przez większego gracza. Póki co inwestycje następują za granicą. W sierpniu br. spółka zależna Hygieniki – Poopeys Deutschland GmbH z siedzibą w Wolfsburgu – przejęła 24 drogerie Meng w Luksemburgu. Do końca 2017 r. Poopeys ma się stać ich jedynym właścicielem. Prezes Kliniewski zapowiada, że w ciągu 2-3 lat liczba drogerii Meng może się podwoić, a wejście na luksemburski rynek ocenia jako duży sukces i szansę ekspansji, zarówno dla marek własnych, jak i dla dostawców współpracujących z siecią drogerii Dayli.
Katarzyna Bochner
Na brytyjskim rynku perfum pojawił się nowy trend, który dynamicznie zyskuje popularność – tzw. „dupe scents”, czyli tańsze odpowiedniki znanych luksusowych zapachów. Jeden z takich zapachów przypomina perfumy Baccarat Rouge 540 warte 355 funtów, a inny – Penhaligon’s Halfeti za 215 funtów. Tymczasem ceny ich imitacji zaczynają się już od 5 funtów. Według badań aż połowa brytyjskich konsumentów przyznaje, że kupiła tego typu produkt, a 33 proc. zadeklarowało chęć ponownego zakupu.
Zjawisko zyskało popularność głównie dzięki mediom społecznościowym – na TikToku hasztag #perfumedupe ma tysiące wpisów. Jednak za atrakcyjną ceną często kryją się kontrowersje prawne. Producenci oryginalnych perfum coraz częściej zwracają się do prawników o porady, jak bronić swoich formuł przed kopiowaniem. W niektórych przypadkach konkurencyjne firmy pytają nawet, jak legalnie stworzyć perfumowy „dupe”. Niestety, jak podkreślają eksperci, ochrona zapachu w świetle brytyjskiego prawa jest niemal niemożliwa – zapachów nie da się jednoznacznie opisać graficznie, a więc nie można ich zarejestrować jako znak towarowy.
Ochrony nie daje także prawo patentowe. Jak wyjaśnia Eloise Harding z kancelarii Mishcon de Reya w rozmowie z brytyjskim Guardianem, perfumy rzadko spełniają warunek „kroku wynalazczego”, niezbędnego do uzyskania patentu. Co więcej, nawet gdyby taki patent został przyznany, po 20 latach formuła staje się publiczna. Tymczasem producenci tańszych wersji perfum coraz częściej sięgają po techniki takie jak chromatografia gazowa-spektrometria mas (GCMS), by rozłożyć oryginalne zapachy na czynniki pierwsze i stworzyć ich tańsze kopie – często z użyciem mniej szlachetnych składników.
Rynek perfum w Wielkiej Brytanii osiągnął wartość 1,74 miliarda funtów w 2024 roku, a według prognoz firmy badawczej Mintel do 2029 roku przekroczy 2 miliardy. W ankiecie przeprowadzonej wśród 1 435 osób, aż 18 proc. tych, którzy jeszcze nie kupili „dupe perfum”, przyznało, że są nimi zainteresowani. Ekspertka Mintel, Dionne Officer, zauważa, że młodsze pokolenia, wychowane w czasach kryzysów gospodarczych i wszechobecnego fast fashion, nie widzą nic złego w kupowaniu imitacji. Wręcz przeciwnie – umiejętność znalezienia okazji i tańszej wersji luksusu postrzegana jest dziś jako przejaw sprytu, a nie wstydliwego kompromisu.
Rynek perfum vintage i wycofanych z produkcji rozwija się dynamicznie, mimo braku oficjalnych danych dotyczących jego wielkości. Mathieu Iannarilli, paryski handlarz rzadkimi zapachami, od 2007 roku specjalizuje się w poszukiwaniu unikalnych flakonów dla klientów gotowych zapłacić od 150 euro do ponad 3 000 euro za butelkę.
Jak donosi Financial Times, osoby wierne jednemu zapachowi, po jego wycofaniu czują się „osierocone zapachowo” i są gotowe na wiele, by odzyskać swoją olfaktoryczną tożsamość. Na eBayu można znaleźć ponad 50 000 wyników po wpisaniu hasła „discontinued fragrances”, a ceny potrafią być astronomiczne – Tom Ford Amber Absolute kosztuje nawet 4 300 dolarów, a Vivienne Westwood Boudoir – 2 784 dolary.
Jednym z czynników napędzających ten rynek są tzw. „flankery”, czyli limitowane wariacje klasycznych zapachów. Dla kolekcjonerów stanowią one nie lada gratkę – np. Estée Lauder Sensuous Noir z 2008 roku osiąga na eBayu cenę 265 funtów, a Thierry Mugler A*Men Pure Malt z 2009 roku przekracza 600 funtów. Do wzrostu cen przyczyniają się również zakończenia licencji zapachowych lub bankructwa marek – ceny perfum marek takich jak Vivienne Westwood czy Stella McCartney potroiły się po ich wycofaniu z rynku perfumeryjnego.
Ceny vintage’owych zapachów są windowane również przez prestiż i historię producentów. Klasyki od marek takich jak Guerlain są poszukiwane zarówno przez osoby, które chcą je nosić, jak i kolekcjonerów. Flakon Guerlain Djedi może osiągnąć wartość ponad 3 000 euro. Co więcej, zapotrzebowanie nie ogranicza się do segmentu luksusowego – przykładem może być Ultima II Sheer Scent od Revlon, który od 1990 roku pozostaje ulubionym zapachem matki krytyka mody FT, Alexandra Fury’ego, mimo że został wycofany z produkcji już na początku lat 2000.
Zmiany w regulacjach unijnych dotyczących składników kosmetycznych również miały wpływ na rynek – od początku lat 2000 wiele zapachów zostało przeformułowanych, często ku niezadowoleniu wiernych użytkowników. W efekcie rośnie popyt na starsze wersje tych samych perfum. Aimee Majoros, kolekcjonerka zapachów z Nowego Jorku, wspomina, że jej butelka Mitsouko Guerlain z lat 70. pachnie zupełnie inaczej – i lepiej – niż obecna wersja. „Najlepszy zapach, jaki kiedykolwiek poczułam, to próbka L’Air du Temps od Nina Ricci z lat 60.” – dodaje. W społeczności miłośników perfum frustracja związana z reformulacjami jest zjawiskiem powszechnym.